Dom zwodzi na manowce każdego, kto próbuje do niego trafić. Gdy patrzy się od frontu, w ogóle nie wiadomo czy ktoś tu bywa. Skromną bryłę przysłania drewniany płot, a za nim fantazyjna gęstwina krzewów i drzew wznoszących się aż po skraj nieba. Po chwili niecierpliwego wypatrywania, macha w naszą stronę Lula – drobna blondynka, od stóp do głów ubrana w czerń i tatuaże. Tu pracuje i mieszka.
Dalej mamy już przede wszystkim wrażenie, że jesteśmy z wizytą u Wednesday – członkini kultowej rodziny Addamsów była dziewczyną o nieco ekscentrycznym guście. Światek przepojony chłodem i mrokiem, ze szczyptą zgryźliwego poczucia humoru, jakby na chwilę zszedł do podziemi. Klimat dopełnia muzyka elektroniczna, dławiący zapach białej szałwii i stosik książek o tematyce ezoterycznej. Żadnej dosłowności.
I jeszcze:
pod sufitem kołysze się złote wieszadełko, zamiast drzwi wyodrębnia kawałek studia szeleszcząca złota kurtyna, skrzypi drewniana podłoga. Istna symfonia odgłosów otoczenia.
Na biurku obsydian — na ochronę przed złą energią, cytryn — na kreatywność, ametyst — na jasność umysłu.
Druciane tablice obwieszone odręcznymi rysunkami, pęczki bazi, bukiety z suszków, plastikowe gacki.
Wisior z Tel Avivu i hamsa z Maroka dla uświetnienia mistycznych celebracji.
Są kwieciste ilustracje ze słynnej giełdy w Płoni. I album Marii Sibylli Merian z jej fauną i florą jak z sennej baśni.
Krążymy.
A tam obłupany brzeg blatu jamnika, z nogi tamtego kredensu odprysnął kawałek forniru, a tego zajączka trzeba odpowiednio ustawić, coby nikt nie zauważył sfatygowanego obicia.
Pośród skromnych mebli, włoskie krzesła z lat 70., stołek na lwich łapach, lampa i gazetnik z wystawki, no i ten żółty fotel też z wystawki — zawdzięcza Luli godziwe życie.
Jest trochę starego Włocławka, gramofon, drewniana rakietka do badmintona, szklany świecznik niczym wazon — idealny do Ikebany [japońska sztuka układania kwiatów].
Nieco z boku obraz Beksińskiego z muzeum w Sanoku.
Tutaj portret babci w owalnej rameczce, pozostawia rozkoszne wspomnienie.
Zasuszone motyle w gablotce. Poroża rogaczy. Takie rzeczy.
W tym zestawie wyróżniają się plakaty. „Pracująca dziewczyna” – projekt Pągowskiego, lata 90. I „Witaj smutku” z polskiej szkoły plakatu, jednej z pierwszych książek dla dorosłych, którą Lula przeczytała.
Ilustracje z opasłych tomów babci, różne – małe, duże, czarno-białe, wszędzie wokół tłoczą się, jakby chciały się wydostać z ramy.
I te kilimy, makatki, ekstrawaganckie bibeloty, i inne skarby sezamu, wyglądają, jakby były tutaj od zawsze.
Dom przy Korfantego. Punkt docelowy drogi zawodowej i życiowej Luli. Ta pierwsza prowadziła przez Nowy Jork i Warszawę z powrotem do Szczecina. Ta druga od studentki architektury wnętrz, poprzez rzeźbiarkę, projektantkę biżuterii i graficzkę 3D, do właścicielki studia tatuażu.
Na początku pojawiła się inspiracja. Swój pierwszy tatuaż Lula zdecydowała się wykonać metodą handpoke. Obserwowanie przy pracy z igłą wtedy jednego z pierwszych handpokerów w Polsce, ówczesnej rzeźbiarce przypominało pracę z dłutkiem. Niedługo potem Lula postanowiła zintensyfikować swoje artystyczne działania. Niesiona fascynacją, zaczęła eksperymentować na sobie, potem tatuowała znajomych.
I dalej już poszło.
Handpoke’i Luli przypominają biżuterię. Są proste, subtelne, dyskretne. Do ich wykonania wystarczy igła nasączona tuszem i siła rąk, do tego jubilerska precyzja i cierpliwość.
W pokaźnym portfolio artystki widać pewną regularność motywów i wzorów o znaczeniu symbolicznym, niosących w sobie silny przekaz. Wykorzystuje znaki zodiaku, symbole buddyzmu, gwiazdy, księżyce, starając się, by jej projekty trafiały do wyobraźni, były bramą odkryć i osobistych interpretacji. Lula nie powiela raz wykonanego projektu. Jej tatuaże są jednostkowe, tworzone dla konkretnej osoby, i z myślą o fragmencie na ciele, w którym mają się znaleźć.
Zdjęcia: Michał Szałkiewicz