Są takie obrazy, które poruszają nasze emocjonalne struny, przemawiają do nas z jakąś tajemną siłą, wydobywają uczucie z warstw pulsujących w stanie uśpienia — w których się rozpływamy, toniemy po uszy.
Tak to sobie wyobrażam, gdy myślę o naszych ostatnich odwiedzinach Emilii i Oskara w ich mieszkaniu, mieszczącym się we wciśniętym między eklektyczne kamienice budynku z lat 20., przy najstarszym Turzyńskim fragmencie ulicy 5 lipca.
Te odwiedziny były wyjątkowe — znalazłam się w miejscu, w którym bijący już od progu zapach obudził moje marzenia o podróży, przywołał widziane miejsca, pejzaże, budynki. Potem oko zaczęło wydobywać faktury, kształty, barwy — ciepłe tony ziemi spajały jej domową codzienność z zapachem jakby rozgrzanej promieniami słońca skórki cytrusów.
Pamiętam, że weszłam w głąb mieszkania i, stanąwszy jak zaczarowana, chłonęłam łapczywie ich „samo życie”. Patrzyłam na stojący na wprost od wejścia drewniany stół, na żółte światło lampy, opalizujące skórkę jeszcze ciepłego brownie. Na wodę w szklanej karafce i kawę po włosku z makinetki, podaną w ceramicznym kubku bez ucha. I na tę ścianę w pozostałościach po zdartej tapecie, łukowe przejście, dające jakby przedsmak tego, co zaraz mnie czeka. Na sprzęty, takie trochę moje, takie trochę wasze — każdy miał w domu jakiś relikt PRL-u — fornirowaną wzorzystym orzechem przeszkloną witrynę, komodę pod odbiornik telewizyjny, albo ławę. I na ten hamak, na którym najchętniej zasłuchiwałabym się w operach Verdiego.
Gdy na odchodne wyjrzałam z loggi, na horyzoncie błyszczała w resztkach jakby toskańskiego słońca aleja Bohaterów Warszawy. Wracałam do domu z rozkosznym uczuciem powrotu z dalekiej podróży.
Zdjęcia: Michał Szałkiewicz