Jedną trzecią obrazka wypełniają bloki; betonowymi domami obrośnięte osiedla. Po przeciwległej stronie Odry jak okiem sięgnąć też wyrosły: pięciokondygnacyjne bez wind i jedenastokondygnacyjne z windami, seledynowe, różowe, brzoskwiniowe, ściany z tysiącem okien, z których od czasu do czasu wychylają się głowy. Na balkonach rowery, wiszące pranie, gdzie indziej wypielęgnowana zieleń przyblokowego ogródka, mężczyzna w średnim wieku zapatrzony w dal. I loggie — zaszklone lub zapchane: dyktą, blachą falistą, kołdrą w radosne desenie, układają się w dziwny wzór. Przestrzeń rozszerza się stopniowo: w sercu śródmieścia kamienice — bunt wobec skali, obdrapane podwórza otoczone oficynami i zaciszne zielone podwórka z pierzchającymi spod nóg kotami. Na Starówce przysiadły zabytkowe gmachy, przy placu Hołdu Pruskiego roznosi się zapach czekolady, młodzi i starzy, z namaszczeniem celebrują wybór kawy. W Centrum spotkania są krótkie, dialogi niezobowiązujące: dwa słowa zamienione ze sprzedawcą pieczywa w piekarni pomiędzy kioskiem i przystankiem autobusowym, skąd ktoś przyjeżdża, ktoś odjeżdża — obrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie, sensy rozpływają się w ustach bez śladu. Szukający stabilizacji wzrok odrywa się teraz i pada na zieleń w oddali, na wierzchołki drzew, wiechcie traw w kieszonkowym formacie. Powietrze faluje, widać strzępki Stołczyna, a zaraz Skolwina – innego Szczecina nietkniętego przez bloki, północy pięknej w rozkładzie. Od dwudziestego, może dwudziestego pierwszego piętra teatr pantomima — ktoś coś mówi, ale nic nie słychać, kontemplujemy gesty, grymasy twarzy, grę całego ciała, pszczelą strukturę widzimy z góry. W małym pionowym mieście wznosimy się piętro po piętrze pod niebo, oddzieleni od świata murem luksusu.