Pracownię artystyczną Emilii Łapko odkryliśmy dzięki Zuzie. Przestrzeń piętro niżej, która dziś nastraja do pracy twórczej, jeszcze kilka lat temu była ruderą. Brak centralnego ogrzewania, smród, ściany pokryte gęstymi palimpsestami tapet. Mila i pilnie poszukujący wtenczas miejsca do pracy znajomi-artyści, nie mieli innego wyjścia — postanowili, że wynajmą od miasta zdewastowany lokal i własnym sumptem przywrócą jego dawny blask.
Przestronne wnętrze zalewa światło słoneczne wpadające przez wielkie okna. W rogu miękki, ratanowy fotel odpoczywa w cieniu malarskiego płótna. Rozparta w obitym satyną fotelu Mila pracuje właśnie nad kenijską sesją zdjęciową. Ma włosy upięte w luźny kok, bawełniany t-shirt wpuszczony w spodnie dzwony 3/4, wysoko podciągnięte pasiaste skarpetki i białe klapki na koturnie. Na biurku półamatorski bałagan. Jest tu trochę podniszczonych mebli, trochę pamiątek, książek i magazynów. Wciśnięta między uginające się od przedmiotów regały monstrualna agawa. Ściany zdobią fotografie — kobiece twarze, sylwetki. Z symbolicznego ołtarzyka zerka Roman Opałka. W centralnym miejscu stół kreślarski. Zwinięte w rulon brystole, plakaty. Przy drzwiach w kącie kaflowy piec, pamięta ponure realia PRL. Głos z głośnika to Björk, a zaraz potem Thom Yorke z Radiohead, można siąść i napić się kawy. Na stole zmontowanym ze znalezionych palet popiersie. Skromne, styropianowe. Plastelinowa głowa, wylepiona palcami twarz bez wyrazu. Dekoracyjny manekin. Flakon perfum z pompką. Wałek do masażu. Z kawałka marmurowej podkładki wysypują się muszelki, bezkrwawe morskie trofea. Czego tu nie ma!
Zdjęcia: Michał Szałkiewicz