Wiolonczelistka, ale niezwykła. Bo z poczuciem humoru i alergią na patos: gotowa przybić piątkę, zrobić głupkowatą minę. Z Dobrawą Czocher, która wydała nagrany wspólnie z Hanią Rani album Biała flaga, rozmawiamy — naturalnie aż do bólu, aż do bólu szczerze — o swadzie i luzie, pozwalającym przenieść muzykę klasyczną na grunt dzikich Bieszczad, sile muzyki i filmów, wyrażaniu siebie i o tym, jaki jest Szczecin.
Od dwóch lat pracujesz jako wiolonczelistka w szczecińskiej Filharmonii. Jaką drogę przebyłaś, zanim związałaś się z Filharmonią?
Dobrawa Czocher: Zaczęłam grać, gdy miałam 7 lat. Moja mama jest skrzypaczką, więc to wyszło naturalnie, że córka zaczęła grać na instrumencie smyczkowym. Padło na wiolonczelę, w której od razu się zakochałam. Ponieważ gra od początku sprawiała mi radość i dawałam sygnały, że całkiem nieźle mi idzie, po tym, jak skończyłam Tczewską muzyczną szkołę podstawową, rodzice posłali mnie do muzycznej szkoły średniej w Gdańsku. W internacie zamieszkałam, mając 13 lat, będąc mentalnie dzieckiem. To był punkt zwrotny. Po pierwsze dlatego, że z dziecka w rok stałam się dorosłą osobą, która musiała się o siebie zatroszczyć, po drugie — w szkole poznałam moje najlepsze przyjaciółki, Kornelię Grądzką i Hanię Raniszewską, z którymi wkrótce stworzyłyśmy trio. Po 6 latach życia poza domem zdałam na studia na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, a po ich ukończeniu postanowiłam wyjechać na uczelnię do Niemiec, by uczyć się w klasie wybitnego profesora, Alexandra Geberta. Gdy po tych dwóch latach wyjechałam na rok do Berlina do pracy w orkiestrze młodzieżowej, poczułam tęsknotę za krajem. Zaczęłam więc rozglądać się za możliwościami. Gdy zobaczyłam ogłoszenie, że Filharmonia szuka wiolonczelisty, przyjechałam na przesłuchanie, wygrałam je, no i jestem. Tak — w wielkim skrócie — wyglądała moja ścieżka edukacji, przebyta przez miasta i miejsca, w których żyłam.
W Twoim domu było dużo muzyki?
DCz: Od pierwszych lat życia miałam do czynienia z muzyką: w moim domu zawsze się śpiewało i grało. Mój starszy brat gra na gitarze muzykę punkową, cała rodzina mamy jest umuzykalniona — wszystkie moje ciocie mają coś wspólnego z muzyką, przy tym mąż jednej z nich jest dyrygentem. Także muzyka jest w naszej rodzinie zakorzeniona. Tylko tata nie jest muzykiem, choć bardzo muzykę lubi, zwłaszcza rock progresywny: Pink Floyd, Jethro Tull, takie klimaty; klimaty, które są mi z tego powodu bardzo bliskie i które ukształtowały mnie muzycznie.
Dlaczego właśnie wiolonczela, a nie skrzypce?
DCz: To wiolonczela mnie wybrała, nie odwrotnie (śmiech). A na poważnie — powinnaś zapytać o to moją mamę. To był jej wybór, który naturalnie zaakceptowałam.
Na jakiej muzyce się wychowałaś?
DCz: Przede wszystkim na wspomnianym wcześniej rocku progresywnym i muzyce klasycznej, ale nie tylko. W domu słuchało się każdego rodzaju muzyki, toteż jestem otwarta na wszelkie gatunki muzyczne.
A Ty, jakich wykonawców chętnie słuchałaś jako dziecko?
DCz: Byłam największą fanką Spice Girls; z moimi koleżankami z podwórka stworzyłyśmy team, w którym ja, blondynka, oczywiście byłam Emmą (śmiech). Także mainstream mnie nie nie ominął. Ale klasycznej muzyki też słuchałam. Od zawsze na mnie działała.
Na pewno miałaś swojego muzycznego guru.
DCz: Moim autorytetem był wtenczas Mścisław Rostropowicz. Dziś mam wielu ulubieńców, nie tylko wiolonczelistów. Na całym świecie jest masa niesamowitych artystów.
O czym marzyła mała Dobrawa?
DCz: Mała Dobrawa chciała zostać aktorką. Wprawdzie nie chciałam zaprzestać grania na wiolonczeli — byłam pewna, że tego chcę, a jednak marzyłam, by kiedyś stać się częścią branży filmowej. Zresztą owa fascynacja do tej pory mi została — jestem fanką aktorstwa i kinematografii.
Skąd zostało wywiedzione Twoje marzenie o aktorstwie?
DCz: Na to pytanie chyba nie potrafię odpowiedzieć. Przypominam sobie, że ogromny wpływ wywarła na mnie Anastazja. I że muzyka do tej bajki tak mną zawładnęła, że później wygrywałam ją na wiolonczeli. Ogólnie rzecz biorąc, świat filmu fascynował mnie od zawsze. Zapewniał przygodę odkrywania.
Czy przypominasz sobie jakie tytuły wpłynęły na Ciebie zarówno jako na muzyka, jak i na człowieka; pozwoliły spojrzeć na niektóre rzeczy z innej perspektywy
Dcz: Jest mnóstwo filmów, które zostały w mojej głowie i do dziś w niej łomocą, rezonują emocjonalnie, bo opowiadają o czymś, co przepuszczone przez moje doświadczenia, wrażliwość czy wyobraźnię jest mi bliskie. To zdecydowanieMłodość w reż. Paolo Sorrentino. To cała twórczość Krzysztofa Kieślowskiego, którego uwielbiam za nieprzeciętną wrażliwość, narrację i specyficzną atmosferę, którą wytwarza w swoich filmach. Wreszcie za to, że podejmuje tematy, które mnie interesują, m.in.: o głębokim porozumieniu dusz albo o tym, czym jest przypadek. To wszystkie filmy reżysera Alejandro González Iñárritu oraz Michaela Haneke. Miłość — to jego najnowszy film.
Jaki godny polecenia film ostatnio obejrzałaś?
DCz: Wczoraj wróciłam do Godzin — filmu, który zaczęłam oglądać, będąc jeszcze w liceum. Pamiętam, że oglądając go, czułam się onieśmielona. Miałam poczucie, że brakuje mi narzędzi, aby go zrozumieć; był dla mnie zderzeniem z tak ciężką emocją, że nie byłam w stanie go unieść. Po wielu latach poczułam, że jestem gotowa. Wróciłam do filmu i uważam, że jest niesamowity. No i muzyka Philipa Glassa — według mnie gra w nim jedną z głównych ról.
Czy potrafisz wymienić wykonawców, kompozytorów czy zespoły, które wpłynęły na to, jaka jest teraz Twoja muzyka?
DCz: Moją najświeższą fascynacją, moim odkryciem dosłownie sprzed tygodnia jest duński zespół Efterklang. Po wysłuchaniu ich utworów mam wrażenie, że w muzyce poszukują czegoś, co bardzo cenię: radości z chwili; radości bycia na scenie tu i teraz. Co więcej, w ich muzyce fascynuje mnie coś, na czym do tej pory jako muzyk klasyczny nie koncentrowałam się — to atmosfera i klimat, który potrafią stworzyć za pomocą dźwięków: szmerów, szurania, stukania; muzyki, w której może wziąć udział wszystko, co mamy pod ręką — własne ciało, przedmioty.
Poza tym trudno ustalić, który wykonawca, kompozytor czy zespół wywarły na mnie największy wpływ, ponieważ muzyka, jaką się zachwycam, towarzyszyła i towarzyszy mi od zawsze i różne fascynacje przeżywałam w różnych momentach mojego życia. Tak czy inaczej, istnieje kilka zespołów i kompozytorów, do których wracam. A wracam do Radiohead — zespołu, który wielbię za stworzenie własnego unikatowego języka harmonicznego, który pozostawia swój ślad choćby w postaci gęsiej skórki. Albo do kompozytora, Roberta Schumanna — bo przenikanie świata idylli, poezji, piękna z głębokim niepokojem w wydaniu tego mistrza zupełnie mnie pochłania. Dlatego nigdy nie zapomnę pracy nad Kwintetem fortepianowym Es-dur. Miałam ogromne szczęście odkryć piękno tej muzyki ze swoimi przyjaciółmi na studiach w Warszawie i Niemczech, móc wykonać koncert wiolonczelowy Schumanna z orkiestrą, wreszcie zagrać go na swoim dyplomie. Uważam, że druga część tego koncertu jest rodzajem najpiękniejszego intymnego wyznania w dziejach literatury muzycznej, ot perła. Z kolei kompozytorem, który obecnie mnie inspiruje, jest Max Richter, tworzący muzykę minimalistyczną, a jednocześnie bardzo silną w wyrazie emocjonalnym. Wracam do niej często.
No i koniecznie wspomnieć muszę Christiana Tetzlaffa, skrzypka, z którym w tym sezonie artystycznym graliśmy koncert skrzypcowy Brahmsa. Widzisz, my, muzycy klasyczni powtarzamy jakieś dzieło od lat. Znamy każdą jego nutkę, mamy swoje tradycje wykonawcze, rytuały, dzięki którym wiadomo, czego się spodziewać. A Tetzlaff wprowadził nowy porządek; pokazał coś, co dobrze znam, ale w zupełnie nowy sposób; udało mu się w pełni objawić swoją osobowość. Także przebywanie z Tetzlaffem na jednej scenie miało siłę transformującą — obcowanie z nią było dla mnie niesamowitym i ważnym doświadczeniem.
Wyjeżdżając na studia do Warszawy, byłaś pewna, że chcesz związać swoją życie zawodowe z muzyką. Czy już wtedy wiedziałaś jaki kierunek chciałabyś obrać?
DCz: Niezupełnie. Zasadniczy kierunek moich muzycznych poszukiwań wyznaczyło stworzenie kameralnego trio z Hanią Raniszewską i Kornelią Grądzką. Wtedy zacząłem inaczej myśleć o muzyce, jaką chciałabym wykonywać. Poczułam, że nie ma dla mnie większej wartości niż wspólne kreowanie muzyki, z ludźmi, z którymi mam tak zwany „przelot”. Uważam, że żaden solista nie jest w stanie samodzielnie stworzyć na scenie magii, jak choćby duet, w którym dwójka ludzi na poziomie muzyki świetnie się rozumie.
Czy według Ciebie istnieje talent do muzyki? Jakie cechy powinien mieć dobry muzyk?
DCz: Przede wszystkim powinien mieć dobry słuch czy poczucie rytmu. A w przypadku kreowania dodatkowo muzyczną wrażliwość, wyobraźnię dźwiękową, inteligencję, no i pasję. Bo bez miłości do danej muzyki, nigdy nie będzie w stanie przeniknąć ją na tyle, aby naprawdę zrozumieć, a potem poruszyć słuchacza; wejść z nim w głęboką relację. Także bycie dobrym muzykiem wymaga czegoś więcej niż tylko talentu.
Uważasz, że masz talent?
DCz: To trudne pytanie (śmiech). Jestem wobec siebie krytyczna, dlatego, gdybym uważała, że jako muzyk nie mam światu nic do zaoferowania, nie traciłabym czasu.
Czy kiedykolwiek chciałaś spróbować gry na innym instrumencie?
DCz: Nie. Uważam, że żaden inny instrument do mnie nie pasuje. Za to nie dalej niż 2 lata temu chciałam spróbować sił jako reżyserka filmowa. I wiesz co? To było mi potrzebne, aby później wiolonczela zafascynowała mnie na nowo. Zadałam sobie pytanie: skąd wzięła się potrzeba wejścia w świat filmu? Okazało się, że z bardzo konkretnego powodu: z potrzeby tworzenia. Nie odtwarzania, a tworzenia własnej muzyki.
Dzięki temu powstał Twój pierwszy utwór, Within?
DCz: Z tym wiąże się ładna historia, bo poniekąd odpowiedzią na moją potrzebę była nieoczekiwana propozycja znajomego, abym stworzyła kompozycję do jego składanki, String Layers. On wiedział, że ja do tej pory nie komponowałam, ale zaufał mi. Ostatecznie mój utwór bardzo mu się spodobał, a ja poczułam, że odkrywam w sobie Amerykę.
Masz na koncie debiutancki album Biała Flaga, który powstał we współpracy z Hanią Rani. Dlaczego zdecydowałyście się przedstawić twórczość Grzegorza Ciechowskiego, lidera Republiki?
DCz: Z propozycją, by przedstawić twórczość Ciechowskiego w zupełnie innej, klasycznej odsłonie wyszedł organizator Tczewskiego festiwalu Grzegorz Ciechowski in Memoriam. A ponieważ muzyka Ciechowskiego zajmowała w moim domu ważne miejsce, pomysł od razu mi się spodobał. Postanowiłam więc do projektu zaprosić Hanię. I to był strzał w dziesiątkę, bo jej aranżacje na fortepian są absolutnie zachwycające. Teraz kiedy myślę o naszym albumie, myślę o radości, którą czerpałam z bycia współtwórcą. Myślę też, że te najlepsze rzeczy, jakie mi się w życiu przydarzyły, dlatego były najlepsze, ponieważ nie próbowałam ich na siłę szukać, one nastąpiły naturalnie. W końcu, gdy pojawiła się możliwość realizacji albumu, stwierdziłyśmy, że należy ponieść się tej fali.
Gdzie chciałabyś zagrać swój wymarzony koncert?
DCz: W Walt Disney Concert Hall w Los Angeles. To jedno z tych miejsc nasączonych historią, do tego zamkniętą w nieprawdopodobnej budowli — chciałabym ją poczuć, grając w tym miejscu. Mam nadzieję, że tym razem pandemia nie pokrzyżuje tego planu i niedługo wystąpię tam z moim kwartetem.
Chcesz mi powiedzieć, że w tym przypadku też jakoś tak wyszło? Że szansa wyjazdu na festiwal przyszła znikąd? (śmiech)
DCz: Pewnie nie uwierzysz, ale tak właśnie było! Myślę, że chyba tak działa wszechświat, w dwie strony. Trzeba kochać to, co się robi, cieszyć się tym; wysyłać we wszechświat pozytywne emocje. A on dostarczy ci tego, co dla ciebie najlepsze. Być może wystarczy zrozumieć tę prostą prawidłowość.
Jak wygląda dzień z życia wiolonczelistki?
DCz: W Szczecinie moim epicentrum jest Filharmonia. W codziennej rutynie pracuję, w przerwie załatwiam sprawy na mieście, ćwiczę na wiolonczeli. Polubiłam do pracy chodzić pieszo, często wsiadam na rower. Po powrocie do domu ćwiczę jogę, oglądam filmy, jestem skupiona na zadaniach. Natomiast odpoczywam w Warszawie. Zabieram ze sobą wiolonczelę, zatrzymuję się u przyjaciół, robimy różne rzeczy zupełnie od czapy. Dobrze mi to robi.
Potok, las, trawa, słońce. W takich okolicznościach wystąpiłaś na Festiwalu Tchnienia w Bieszczadach. Do jakiego klimatu Ci bliżej?
DCz: Lubię przychodzić do Filharmonii, przebywać wśród ładnie ubranych ludzi, czuć atmosferę celebracji i podniosłość tego miejsca. A jednocześnie uwielbiam chodzić boso po trawie, wsłuchiwać się w odgłos deszczu i cykania świerszczy. To ciekawe, ponieważ ja to pytanie zadaje sobie od zawsze: kim jestem bardziej? Zawsze oscylowałam pomiędzy tymi dwoma światami — to, czego nauczyłam się w jednym świecie, wykorzystywałam w tym drugim, świetnie się przy tym bawiąc. Nieraz próbowałam się zdefiniować, ale to nie ma sensu. Łącząc oba światy, czuję się najlepiej; w zgodzie ze sobą.
Mówisz, że czerpiesz inspiracje ze wszystkiego, co Cię otacza.
DCz: Wszystko jest w stanie zainspirować człowieka i stać się motorem twórczej działalności, jeśli jest on wystarczająco chłonny i otwarty na niezwykłość świata. Jednak to człowiek — jego wnętrze, emocje i umysł stanowią jedną z moich najważniejszych inspiracji.
Jak widzisz swoją przyszłość?
DCz: Przyszłość już się rozgrywa. W moim życiu nadeszła nowa fala. To etap odkrywania i wyrażania siebie za pomocą komponowania, co też czyni ten czas wyjątkowym. Chcę wyjść do ludzi ze swoją muzyką.
Czy nie czujesz się tym wszystkim przytłoczona?
DCz: Kiedy zaspokoiłam swój pierwszy głód twórczy, zaczęłam spełniać się jako twórca — odżyłam. Nie jestem przytłoczona, przestałam się dusić.
Jakie wrażenie zrobił na Tobie Szczecin, gdy przyjechałaś tu po raz pierwszy?
DCz: Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Szczecina, zaskoczył mnie łatwy dostęp do zieleni. Nie znam drugiego takiego miasta w Polsce, w którym natura jest niemal na wyciągnięcie ręki. Poza tym nigdy wcześniej nie widziałem takiej dzielnicy, jak Pogodno; nieco mrocznej i owianej tajemnicą dzielnicy-widowiska, którego bohaterami jest poniemiecka, zabytkowa architektura. Wreszcie kamienice — Szczecin słynie z pięknych kamienic. Nie widziałam podobnych do dzisiaj.
Zaintrygowała mnie, ale i zasmuciła ilość smutnych ludzi żyjących w Centrum. Ponieważ przez jakiś czas mieszkałam przy ulicy Bohaterów Getta Warszawskiego, ten obraz atakował mnie każdego dnia. Zupełnie inne okazały się Gumieńce, okolice ulicy Ku Słońcu. Tu zobaczyłam Szczecin w innej odsłonie i tu postanowiłam zamieszkać.
Co należałoby zmienić?
DCz: Szczecin potrzebuje młodych ludzi. Jestem przekonana, że gdyby nie był pozbawiony renomowanej uczelni, takiej, do której każdy marzyłby, aby się dostać, Szczecin byłby świetnym miejscem do życia.
Masz w Szczecinie swoje ulubione miejsca?
DCz: Bardzo dobrze to kawiarnia, w której lubię przebywać, w Artetaminie parzą najlepszą kawę, a moją ulubioną knajpą jest Hanoi — nigdzie nie jadłam lepszego, wietnamskiego jedzenia. Za to po pracy chętnie relaksuję się na Jasnych Błoniach. No i Filharmonia — jest dla mnie ważna nie tylko ze względu na architekturę, którą podziwiam. Po prostu czuję z tym miejscem i z ludźmi, których tu poznałam, więź i wdzięczność za to, że jestem doceniania.
Zdjęcia: NeNo Michał Szałkiewicz