Ania Bieluń i Ula Ośmiałowska. Siostry, które udowodniły, że synergię warto tworzyć nie tylko w biznesie, ale również w życiu. Ich marka Ministerstwo Dobrego Mydła jest hołdem złożonym kosmetykom naturalnym, a nade wszystko siostrzanej przyjaźni, której świadectwem są pachnące dzieła sztuki.
Aniu, byłaś pierwszym mydlarzem waszego zespołu, Ula dołączyła do Ciebie kilka lat później. Skąd wzięła się Twoja pasja do… mydła?
Ania Bieluń: Z potrzeby. Nie znalazłam na rynku kosmetycznym mydła, którego szukałam, więc zaczęłam pierwsze próby ich wyrabiania. Dostępne 15 lat temu mydła krojone z bloku, na wagę — były mydłem rzemieślniczym jedynie z nazwy. Wytwarzane z gotowego prefabrykatu tylko udawały naturalne kostki.
Poza nastoletnią potrzebą eksperymentowania myślałaś o tym, że ze swojego wieloletniego hobby można zrobić biznes?
AB: Byłam absolutnie przekonana, że z mydła biznesu zrobić się nie da. Ponieważ z natury jestem dociekliwa, sprawdziłam wymogi sanitarno-prawne i już wtedy wiedziałam, że oprócz lokalu, na inwestycję potrzebne mi będzie kilkadziesiąt tysięcy złotych, których wówczas nie miałam.
Kiedy postanowiłaś działać na szerszą skalę; stworzyć manufakturę kosmetyków naturalnych?
AB: Kilka lat później, już jako młoda mama, lecz nadal z całą swoją mydlaną pasją, dowiedziałam się, że w szczecińskim Urzędzie Marszałkowskim jest szansa na unijną dotację na nową działalność gospodarczą. Pamiętam, że chwyciłam wtedy za telefon i zadzwoniłam do Uli, wtenczas studentki pierwszego roku architektury w Szczecinie i zapytałam: »co Ty na to, aby rzucić to wszystko i robić ze mną mydło?«. Pomysł był karkołomny! Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego Ula się na to zgodziła. Tak czy inaczej, 40 tysięcy złotych pozyskane od Marszałka Województwa pozwoliło na narodziny Ministerstwa Dobrego Mydła i rozpoczęcie naszej wielkiej mydlanej przygody.
Co było najtrudniejsze w tworzeniu marki?
Ula Ośmiałowska: Produkcja na większą skalę. Często nie mogłyśmy zrobić kroku w przód, trzeba było się cofnąć i stanąć twarzą w twarz z wyprostowaniem procesów technologicznych, co było czaso- i kosztochłonne.
AB: Nie wspominając o dokumentacji. No i o tym, z czym boryka się niemal każdy startup bez inwestora: o pieniądzach. No więc na początku niezwykle trudno było nam wykazać się kreatywnością. Miałyśmy z Ulą mnóstwo pomysłów, które były skrępowane budżetem. Dwa lata temu większość zarobionych pieniędzy, zamiast w poszerzanie range’u, wkładałyśmy w stabilizację procesów na zapleczu; tego, czego klient nie widzi, a co przekłada się na stabilność i bezpieczeństwo wytwarzania. Przykład? Na początku mydło robiło się tak, że brało się zeszyt, długopis i zapisywało na kartce składniki i ich gramaturę, po czym szło do magazynku, wybierało surowce i rozpoczynało produkcję. Niestety, ta metoda była obarczona ryzykiem straty. Nieraz dochodziło do sytuacji, kiedy ktoś z nas do produkcji mydła wykorzystał masło Shea o dłuższej dacie przydatności, mimo że w magazynku dostępne było to, o krótszej i które powinniśmy najpierw zużyć, aby świeższy składnik wykorzystać do produkcji kolejnych partii. Tego typu problemy musiałyśmy wyeliminować, ponieważ dla większości naszych mydeł okres przydatności wynosi nieco ponad rok.
Jakie znalazłyście rozwiązanie?
UO:Za całym procesem wytwarzania naszych kosmetyków, który odbywa się ręcznie, postawiłyśmy system operacyjny sprzężony z kolektorem danych. Wygląda to tak, że rzemieślnik idzie na magazyn, sczytuje kody kreskowe, a terminal zapisuje odkodowane informacje w ogólnej bazie danych. Dzięki temu wiadomo jakie składniki, w jakiej ilości, z jaką datą ważności oraz z której partii są w danej recepturze. A zatem jeśli za trzy miesiące uznam, że skisło masło Shea, które leży na półce w magazynku, znając jego numer, będę mogła wycofać z rynku wszystkie produkty z jego zawartością. Choć jest to nasz obowiązek, który nakłada na nas prawo, wiemy, że wiele małych rzemieślniczych manufaktur nie dopełnia go. My, zanim rozwinęłyśmy sprzedaż, musiałyśmy poczuć, że nie obniżymy przez to jakości produktów lub obsługi. I wiesz co? Jesteśmy z tego powodu bardzo szczęśliwe. Dziś możemy zrobić krok w przód i bezpiecznie poszerzać nasz asortyment.
Jak wygląda proces wdrożenia nowego produktu?
AB: W Polsce kosmetyki nie są wprowadzane do obrotu tak jak rękodzieło, na zasadzie: ugotujemy coś w pracowni, a następnego dnia przyniesiemy to coś klientom. Ich proces rejestracyjny trwa zwykle 3, 4 miesiące, a nierzadko pół roku. Pierwszym etapem jest przesłanie składu produktu i specyfikacji dla poszczególnych składników do tak zwanego Safety Assesora; osoby, która przeprowadzi ocenę bezpieczeństwa kosmetyku na podstawie informacji otrzymanych od producenta. Następnie taki kosmetyk wysyłany jest na badanie stabilności produktu, które przeprowadzane jest w dających się racjonalnie przewidzieć warunkach przechowywania. W tym czasie wykonuje się badania mikrobiologiczne, dermatologiczne, aplikacyjne czy aparaturowe, na podstawie których ocenia się jego bezpieczeństwo i skuteczność działania. Czyli jeśli piszemy, że krem wygładza, ujędrnia i nawilża to: jak, o ile, komu? Oczywiście na tym się nie kończy. Za rok, jeśli zmienią się przepisy, ponownie będziemy musiały sprawdzić, czy każdy nasz kosmetyk jest zgodny z aktualną legislatywą.
Która z Was jest Pinky, a która Mózg?
AB: Ja jestem Pinky.
UO: A ja Mózg!
AB: Jedno bez drugiego nie jest w stanie funkcjonować w biznesie, który ubrany jest w pozorny płaszczyk kreacji. Wygląda, jakby opierał się na kreatywnych szaleństwach, ale to tylko pozory. To, co widzą nasi klienci; co jest atrakcyjne wizualnie — to jedynie promil tego, co odbywa się na zapleczu, a co wiąże się z papierami czy pilnowaniem aspektów sanitarno-behapowskich wpływających na stabilność i bezpieczeństwo produkcji. Ciekawostką jest, że legislatywa nie wyróżnia dużej produkcji od małej produkcji, więc jeśli duża firma produkuje 10 ton kremu, jej pracownicy muszą wypełnić dokumenty i spełnić wymagania dokładnie takie jak my — mała firma przy produkcji 1 kg kremu. To jest gigantyczny wysiłek, który skupia się w małym zespole. Bo to, czym w dużej firmie zajmują się pracownicy reprezentujący poszczególne działy: planowania, produkcji, konfekcji, wdrożeń…
UO: … u nas potrafi to zrobić jedna, może dwie osoby.
AB: Fajne jest to, że jesteśmy tacy multitasking. Że u nas każdy jest trochę każdym.
A jednak Ministerstwo Dobrego Mydła zatrudnia dziś 30 osób.
UO: 30 osób na umowę o pracę, a jest jeszcze mnóstwo osób, które z nami współpracują. Ciekawostką jest to, że wraz z rozwojem firmy, wcale nie powiększyła się nam znacznie załoga odpowiedzialna za produkcję, a ekipa ogarniająca resztę. Ludzie zakładający biznes nie zdają sobie sprawy, że aż tyle czasu będą poświęcać na papierologię, zamiast realizować swoją pierwotną pasję. To coś, co dziś jest dla nas oczywiste, a co bardzo zaskoczyło nas na początku.
AB: Ale na to psioczy każda branża (śmiech). Wszyscy, od nas po szefów zarządów dużych firm uważają, że biurokracja zabija wytwórczość. Mówią: »Pozwólcie nam pracować!«. Niestety, to bolączka całego biznesu.
Na początku odpowiedzialne za wszystko byłyście Wy. Jakie obowiązki należą do Was dzisiaj?
UO i AB: Gasimy pożary (śmiech)!
AB: Jestem odpowiedzialna za komunikację i promocję w mediach społecznościowych. Poza tym piszę receptury, z targów przywożę kosmetyczne nowości i wdrażam nowinki. Wyszukuję ciekawych artystów, z którymi moglibyśmy podjąć współpracę, kreuję wygląd naszych produktów i miejsc sprzedażowych.
UO: Ja pełnię funkcję dyrektora operacyjnego, w związku z tym zakres moich obowiązków jest szeroki — zarządzanie kadrami, finansami, dotacjami czy księgowością to tylko kilka z nich.
AB: Gdybyśmy pracowały w korporacji, byłybyśmy duetem kreatywny + operacyjny — mocne i komplementarne połączenie, o ile nauczysz się cenić zalety drugiej osoby, a nie widzieć jej niedostatki (śmiech)
Jak wytwarza się mydło?
UO: Bazę olejową umieszczamy w odstojniku, następnie nastawiamy ług, po czym wszystko razem ze sobą łączymy. Teraz, z odstojnika odlewamy porcję do garnka, wlewamy ług i blendujemy tak długo, aż mieszanina osiągnie odpowiednią konsystencję. To czas na dodatki: płatki nagietka lekarskiego, suszone liście mięty pieprzowej czy rozmarynu w zależności od tego, jakie mydło będziemy wytwarzać. Powstałą masę przelewamy do drewnianych forem, gdzie spędzają noc, by nad ranem zostać pokrojone w kostki, które trafią do suszarni. W czasie leżakowania zachodzi proces zmydlania olejów — mydło twardnieje i dojrzewa. Takie mydło po 3, 4 tygodniach leżakowania jest gotowe do pakowania i wreszcie do wysyłki.
Co jest najtrudniejsze w produkcji mydła?
UO: Niebezpieczne jest obchodzenie się z wodorotlenkiem sodu, który jest substancją silnie żrącą i drażniącą dla skóry, oczu i układu oddechowego. Ponieważ w kontakcie ze skórą powoduje oparzenia, załoga w trakcie przygotowania mydła stosuje odpowiednie środki ostrożności: gumowe rękawice, okulary, maski i odzież ochronną. Wystarczy kapka — jak pryśnie, od razu robi się rana. Trudno natomiast wypracować to wyczucie; ten specyficzny feeling, który pozwala mydlarzowi wiedzieć, kiedy masa jest gotowa do zalania forem, bloki mydła gotowe do krojenia albo jaka temperatura olejów będzie idealna. To doświadczenie zdobywa się latami.
W których kosmetykach rozkochały się Wasze pierwsze klientki?
AB: W klasycznych mydłach, gdyż to je produkowałyśmy w pierwszym roku naszej działalności. A niedługo potem w półkulach kąpielowych, które pod wpływem ciepłej wody rozpuszczają się i musując, uwalniają mleko i oleje. No i cudownym peelingu śliwkowym, w różano-malinowym serum do twarzy, w genialnych hydrolatach czy doskonałym kremie do twarzy.
Kto wymyśla kompozycje zapachowe?
AB: Na początku to ja byłam odpowiedzialna za opracowywanie receptur. Dziś pracuje nad tym nasz mini zespół wdrożeniowy.
Skąd czerpiecie inspiracje?
AB: Z życia. Życie to nieprzebrane źródło inspiracji.
UO: Zazwyczaj jednak myśl o nowym produkcie czy kompozycji zapachowej zaczyna się od potrzeb naszych klientek.
Mam wrażenie, że niewiele firm uwzględnia głos konsumenta. Czy możecie powiedzieć, że wasze kosmetyki są odpowiedzią na potrzeby waszych klientek?
AB: Od samego początku olbrzymią bazą wiedzy jest dla nas nasz profil na Facebooku i Instagramie. To w mediach społecznościowych kobiety szczerze wyrażają swoje opinie o naszych produktach, piszą, czego potrzebują. Ich sugestie są dla nas ważne, stanowią cenne źródło informacji.
Czy wszystkie wasze kosmetyki są w 100% naturalne?
AB: W naszym asortymencie znajdziesz kosmetyki w 100% naturalne, na przykład mydło z lawendą, rozmarynem, węglem, marchwią czy olejem ryżowym i maceratem nagietkowym, pozostałe mydła mają w składzie 98% natury i 2% aromatów. Czasem decydujemy się na mariaż z chemią przemysłową: korzystamy z aromatów i witaminy A, która jest jednym z najskuteczniejszych składników kosmetycznych a występuje tylko w formie syntetycznej. Mówimy o tym głośno i nigdy nie ukrywamy, że aromat czekolady czy ogórka w mydle pochodzi z laboratorium chemicznego. To nasz kompromis, po który sięgamy, kiedy marzą nam się apetyczne zapachy.
Za co dostajecie najwięcej pochwał od waszych klientów?
AB i UO: Za jakość. Jeśli wypuszczamy na rynek nowy produkt, nasze klientki wiedzą, że mogą kupić go w ciemno.
Czyli jeśli deklarujecie, że produkt nawilża, to naprawdę nawilża.
UO: Właśnie! Bo tu nie chodzi o to, aby klienta złapać. Nasze produkty po otwarciu mają nie tylko pięknie pachnieć, ale przede wszystkim działać.
AB: Jeśli zbieramy gwiazdki w recenzjach na Facebooku, to za jakość i obsługę. Wszędzie, zarówno w Internecie, jak i w sklepiku stacjonarnym. Nasi pracownicy mają dużą wiedzę o sprzedawanych produktach; nieustannie ich doszkalamy. Większość pracowników uczestniczyła w produkcji kosmetyków, mając okazję lepić mydło lub przyglądać się procesowi jego lepienia. Toteż znają go od podszewki.
UO: Nasze sklepy są sklepami dialogowymi. Ani w sklepiku w Szczecinie, ani w Warszawie, przy ulicy Dzielnej, nie ma ruchu pieszego. Dlatego, jeśli klient do nas wchodzi, to nie przypadkiem. Wielu z nich się rozsiada; ich wizyty nie trwają 5 sekund, tylko 30 minut, czasem dłużej. Uwielbiamy z nimi rozmawiać, odpowiadać na ich liczne pytania. Naszymi klientami są świadome, mądre kobiety.
Dlaczego zdecydowałyście się na otworzenie sklepiku stacjonarnego w Szczecinie?
AB: Core naszej działalności zawsze był w Szczecinie; tutaj odbywała się produkcja i dystrybucja, także internetowa, gdyż początkowo kosmetyki można było dostać tak w sklepie internetowym, jak i pierwszym sklepiku stacjonarnym w Warszawie, przy ulicy Dzielnej 15. Gdy otworzyłyśmy drugi sklepik w Galerii Mokotów, zaczęły się o nas upominać klientki lokalne. To przekonało nas, że prędzej czy później nadejdzie moment, kiedy będziemy musiały otworzyć sklepik w Szczecinie i zaimplementować rozwiązania istniejące w Warszawie.
W 2017 roku otworzyłyście sklepik przy ulicy Dzielnej w Warszawie. Jakie były pierwsze reakcje waszych klientek?
UO: Do nowo otwartego sklepiku przychodziły klientki świadome, które wiedziały o naszym istnieniu. Przychodziły do nas, aby przed zakupem produkt zobaczyć, dotknąć, powąchać.
Czy Ministerstwo Dobrego Mydła to biznes rodzinny?
AB:Tak. Wprawdzie mój Mąż nie dał się namówić, ale Maciej; szwagier, wkręcił się w to natychmiast (śmiech). Jest niezastąpionym kierownikiem produkcji!
Czy wspólny biznes sprawił, że zacieśniły się wasze relacje?
AB: Choć w Ministerstwie Dobrego Mydła spotkałyśmy się z Ulą jako wspólniczki, to przede wszystkim jako siostry. Biznesowe team’y wiedzą jak praca zbliża ludzi (śmiech)! Na początku było mnóstwo tarć, wyraźny podział obowiązków rodził się u nas w bólach, lecz koniec końców dość szybko określiłyśmy swoje obszary działania i uszanowałyśmy swoją autonomię. Lubimy w sobie to, że jesteśmy wobec siebie lojalne i intuicyjnie czujemy jakie decyzje możemy podejmować samodzielnie, a jakie powinnyśmy ze sobą konsultować. Dziś właściwie się nie kłócimy, zaliczamy różnice zdań, ale w gruncie rzeczy szanujemy swoje potrzeby, więc do celów dochodzimy różnymi drogami, wybierając takie, które pasują nam obu.
Czym Ania i Ula zajmują się po godzinach?
AB: Kłopotem biznesów wyrastających z pasji jest to, że nigdy nie wychodzisz z pracy. Mydło siedzi Ci w głowie nie tylko, kiedy je recepturujesz, robisz czy pakujesz, ale również wtedy, kiedy płyniesz żabką albo stoisz w kolejce po gofry. Staramy się jednak czasem wietrzyć myśli: Ula po pracy najchętniej gotuje, Ania spędza czas z dziećmi i opiekuje się swoimi roślinami doniczkowymi.
Czy macie jakieś rytuały pielęgnacyjne?
AB: Mamy mało rytuałów pielęgnacyjnych, ale dwa podstawowe nie opuszczają nas od kilku lat. Obie każdego ranka stosujemy hydrolaty.
UO: Ja uwielbiam hydrolat rozmarynowy.
AB: A ja wolę ten o zapachu lipy lub rumianku. Stosujemy je jako tonik i przecieramy nimi twarz ze snu. Następnie na wilgotną skórę nakładamy krem lub olejek. Kochamy ten malinowy, prawda Ula?
UO: To najlepsze co może spotkać suchą, podrażnioną skórę zimą.
AB: Wieczorem obie lubimy nasmarować się balsamem w sztyfcie. Ręce zawsze są za niego wdzięczne.
Zdjęcia: Ne-No Michał Szałkiewicz