Gdzie zacząć tę opowieść? Może od domu Pawła Kleszczewskiego i Katarzyny Zimnoch czy raczej Kasi, bo tak będzie chciała, aby na nią mówić.
A więc dom, niedokończony, gołe mury z czerwonej cegły połączonej szarą zaprawą, stoi w Dąbiu. Na ogrodzonej płotkiem parceli, dziczyzna panoszy się między płytami chodnika. Przed wykuszem wiśnia owocowanie ma już dawno za sobą — rubinowe owoce rozpychają się wśród liści; lada moment zjedzą je szpaki.
Na zapleczu w równych stertach leżą cegły z odzysku. Łatwo je rozpoznać, nawet z daleka. Są wyszczerbione, zawilgłe, brudne od starej zaprawy. Niedaleko stąd, przy Szybowcowej rozbierają poniemiecką budę. W powietrzu czuć zawieszenie czasu.
Ulica przed domem, prawie koniec podróży, jej przesilenie. Stąd, po horyzont zamknięty przez wierzchołki drzew, ciągnie się dróżka — w bezmiarze zieleni stopniowo maleje, kurczy się i na koniec zanika. Owa dróżka wiedzie aż do jeziora — wschodnie wybrzeże Dąbia Małego tu i ówdzie upstrzone wodnymi zakątkami.
Tymczasem drzwi się otwierają. – Dzień dobry! Co tak stoicie? Wchodźcie! Przyrządzamy właśnie blenda. Na pewno nie odmówicie! Przez ciężkie drewniane drzwi wchodzimy do przedpokoju. Do ciasnego wnętrza sączy się mdłe światło z okna na półpiętrze, na jaskrawych ścianach kładzie cień. Tam skąd bije poświata, kilka obrazków i rzeźba – głowa Henryka Stażewskiego. Pod ścianą krzesło, sklecone z nieheblowanych desek jest brudne od farby. Dyskretny znak głową. — Chodźcie na kawę. Siadamy przy kuchennym stole jak starzy znajomi, choć znamy się od trzech, może czterech minut.
A więc Kasia i Paweł. On w białej koszuli, musztardowych spodniach z podwiniętymi nogawkami tak, że widać kolorowe skarpety i eleganckich, acz wysłużonych, już zmatowiałych brogsach. Ona w fioletowej koszuli z podwiniętymi rękawami, tyrolskich spodenkach na szelkach, długaśnych skarpetach w kolorze szarym i skórkowych półbutach. Krząta się, parzy kawę w kawiarce, gościom nalewa do kamionkowych filiżanek „Chodzież”. Goście to ja i Michał. Goście wypijają kawę w kilka minut.
Jedna łyżeczka białego cukru rozpuszcza się i znika. Chwila energicznego mieszania, dla nadania biegu myślom. Łyk kawy rozkręca i pobudza z wolna.
— Do Irlandii wybraliśmy się na wakacje. Ale wyszło tak, że zostaliśmy. Co tu dużo mówić, myśmy się zakochali w tym kraju. No, ale co byście od nas chcieli się dowiedzieć? I po co?
— W 2013 roku, w irlandzkim Cavan, założyliśmy studio produkcyjne »Konik«, jednak to nasza pierwsza wspólna wystawa była wydarzeniem wiążącym. Z inicjatywy Catriony O’Reilly, Arts Officer hrabstwa Cavan, zorganizowaliśmy wystawę „Storm Children”, zaś do niej — film animowany o świętym Brendanie Żeglarzu (tyt. oryg. The Voyage of Saint Brenden), który kupiło później miasto do Kolekcji Sztuki Miasta Cavan.
Paweł wręcza mi wizytówkę z symbolem konika. Konik ma grzywę w kształcie półksiężyca i pięć nóg.
— Konik z jednej strony jest symbolem, z drugiej ideą, z trzeciej zaś — manifestem. Za pomocą konika chcieliśmy wyrazić stworzoną przez nas ideę »difekto« jako wartość artystyczną i kulturową. Zamanifestować, że niedoskonałość i skaza (w języku esparento „difekto”, znaczy skaza), są integralnymi elementami piękna. Że „disability” to w istocie „different ability” — konik może budzić uprzedzenia: jest niestandardowy, poza normą, w końcu ma 5 nóg. Ale 5 nóg, to nie 4. 5 nóg daje nowe możliwości i inne doznania. Poza tym symbol-konik ma charakter egalitarny, utylitarny i edukacyjny. Zależy nam bowiem aby w dziecku, naszym ulubionym odbiorcy, sztuka zostawiła wyraźny ślad. Z kolei sama postać konika to nawiązanie do folkloru (strugany z drewna konik z Dalarna to niemal symbol szwedzkiej sztuki ludowej — przyp. aut.) i ruchu dada (dadaizm wziął się od francuskiego słowa „dada” i oznacza konik-zabawka — przyp. aut.).
— Kolejną animację popełniliśmy trzy lata później, bo tyle czasu zajęło nam jej wykonanie. Zaczęliśmy od bogatego researchu, poznawania tego, co już jest, a to nie jest łatwe. No, zapętliliśmy się trochę. »Broken Tale« trwa 10 minut, wykonaliśmy go techniką 2D. Z kolei »In The Beginning Was Water«, nasz najnowszy film, trwa 11 minut i został wykonany techniką malowania na szkle. A nie chcecie zobaczyć pracowni?
Naturalne światło, białe ściany, gęsto pokryte karteluszkami, nośnikami skrytych motywacji. Przymocowana do blatu stołu prymitywna konstrukcja. Kufel z pozytywką, galimatias. Z kuchni majaczy dźwięk wody w stanie wrzenia, zza okna szum wiatru zaplątany w owocowe drzewa. Scenografia wprowadza w atmosferę przestrzeni, w której rodzi się sztuka, jakże nieodgadniona i dzika.
— Praca nad filmem animowanym to niekończący się proces twórczy, wymagający od nas nieustannego pielęgnowania wrażliwości i otwartości na nowe doznania. Bywa on męczący, ale udaje nam się to wypośrodkować, zachować zdrowy umiar. Po zakończeniu większych projektów oddajemy się naturalnej potrzebie antyumysłowej aktywności. To taki nasz okres ugorowania i żniw. Koncentrujemy się wtedy na pracy fizycznej i wypoczynku, regeneracji sił. Czytam, maluję abstrakcje przy uwerturach Beethovena, Kasia medytuje. Pozwalamy sobie na drzemki w ciągu dnia. Dzisiaj? No, otworzyłem oczy koło 10. Potem zjadłem śniadanie, dwie kromki chleba gryczanego z moją ulubioną pastą z ciecierzycy, którą przygotowuje Kasia. Wypiłem kawę. No, a potem wpadliście Wy. Chciałbym jeszcze dzisiaj pomalować, ale po naszym spotkaniu musimy powrócić do zadań, które od niedawna pochłaniają nasz czas. Wiesz, układamy z cegieł ogrodową dróżkę i aranżujemy poddasze pod pracownię. Przed snem pewnie poczytam, to mój rytuał. Kończę „Kowale i Alchemicy” Mircea’a Eliade’a.
Kasia czasem zastanawia się, czy entuzjazm, z jakim Paweł podchodzi do malowania, nie zakrawa na uzależnienie. Mówi, żartobliwie parafrazując Pawła, że u niego wszystko zaczyna się od pociągnięcia pędzlem. Że ich projekty pochodzą z jego doświadczenia z malarstwem; że malarstwo to jego artystyczny background. Ale jak nikt inny wspiera Pawła. Sama też jest plastyczką, jednak bardziej niż malarstwo, pociąga ją crafting: gliniane rzeźby w kształcie ptaków, kosze z papierowej wikliny czy obrazy ze skorodowanego metalu to jej ostatnie projekty i lubi się nimi chwalić.
— Gdy maluje, czuje się jak czarnoksiężnik, który w wieży prowadzi magiczne eksperymenty. Albo jak alchemik, który szuka sposobu na obrócenie materii w złoto. Tym właśnie dla mnie jest malarstwo — osobistą podróżą w głąb dżungli, samotną wyprawą po skarby, którymi potem pragnę podzielić się ze światem.
*
Baza do pasty z ciecierzycy:
Dodatki:
Wszystko trzeba spotkać ze wszystkim, wymieszać, zmiksować. Zagęścić mielonym lnem, nie zaszkodzi. Ważne, by pasta miała smarowną konsystencję — dała się rozprowadzić równomiernie na kromce — najlepiej ciepłego — gryczanego chleba.
*
— Proces twórczy rozpoczyna się od pomysłu, konceptu, który musi dojrzeć. Siadamy do pracy, gdy wiemy czego chcemy, jak ma wyglądać ten wizualny ekwiwalent sensu, który chcemy przedstawić światu. No, a potem piszemy scenariusz, tkamy go z mitów i legend związanych z tematem, nad którym pracujemy. Gdy doprowadzimy scenariusz do ostatecznego kształtu, zaczynamy rozrysowywać storyboard, scenopis, przypominający komiks i pokazujący przebieg sceny klatka po klatce. Z siatki scen tworzymy uproszczoną animację, określającą czas trwania filmu. Zdecydowanie najdłuższym etapem jest design, projektowanie: postaci, obiektów, layoutu, ot świata przedstawionego, które stanowi mariaż eksperymentów plastycznych ze sztuka cyfrową. Potem następuje etap kreacji dźwięku, za który odpowiada kompozytor, Yann Ciennik oraz animacji; tworzenia ruchu oraz edycji, co należy do zadań mojego brata, Mariusza Kleszczewskiego. Etapem finalnym jest tworzenie muzyki i udźwiękowienia, budowanego na podstawie tego, co widoczne na ekranie, wreszcie dopieszczanie i dopracowywanie. — A to dla Was, w prezencie.
Z dedykacją, dla Oli i Michała. Kasia i Paweł.
Dwie monotypie powstałe w ramach projektu »Broken Tale«. Farba drukarska przypomina rysunek tuszem. Kreski, maźnięcia, śmiałe ruchy pędzla. Oto wyłaniają się pełne ekspresji baśniowe stworzenia. Dominanta kolorystyczna: ciemny brąz, czerń.
Nim wyjdziemy, mamy jeszcze jedną rzecz do załatwienia. Wychodzimy z pracowni, kierujemy się na poddasze. Skrzypi podłoga, pachnie kurzem. W klaustrofobicznej przestrzeni panuje przytulna atmosfera zagracenia — najwięcej miejsca zajmują ciągle nierozpakowane kartony. Czy do kraju wrócili na dobre?
— Do Polski wróciliśmy po 6 latach, dzięki stypendiom artystycznym: Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego “Młoda Polska” i Miasta Szczecin. Czy na dobre? Najprawdopodobniej tak — wiążemy swoją przyszłość ze szczecińską Akademią Sztuki. No i z Polski mamy najwięcej zamówień. Poza tym, po latach chcieliśmy zobaczyć, jak się żyje tu, w Szczecinie. I żyje się dobrze! Nasze plany? We wrześniu bierzemy ślub, a od października powracamy do pracy. To będzie iście intensywny czas — w 2020 roku odbędzie się nasza wystawa w Muzeum Narodowym. Przygotowanie do niej wymagać będzie od nas dużego poświęcenia.
Uwieńczeniem naszego spotkania jest wspólne zdjęcie w lustrze – obrazek na Instagram, zdjęcie na tablicę, do kolekcji wspomnień. Zamykamy za sobą drzwi.