Utkane ze wspomnień wnętrze pracowni. Kraty w oknie, widok niezmiennie ten sam. Podwórko-studnia, zewsząd otoczone murami, deszcz bijący o dach, kap kap kap.
Martwe natury z butelek i flaszek, samotny śmietnik jak totem. Deszcz, który drąży koryta w połaciach betonu, błoto zalega w szczelinach.
A na tych ścianach geometryczne abstrakcje, w wibrujących, intensywnych barwach, groteskowo wykrzywione twarze, karykaturalne przerysowania. I podwórka, w czerni i bieli, spowite aurą dawności, przeważnie puste, na niektórych postaci, bez cienia uśmiechu, najlżejszej nawet emocji.
Podwórka jak odzyskane fotografie, zapis przeszłości na płótnie. Wyswobodzona tożsamość malarskiego języka, piewcy szczecińskich bram.
*
Urodzony w 1956 roku w Szczecinie, malarz artysta Jarosław Eysymont , jako osiemnastolatek chętnie zapuszczał się w bramy i dokumentował szczecińskie podwórka. Ta podrzędna przestrzeń pewnego dnia stała się dla Eysymonta miejscem olśnienia. Dostrzeżenia w podłej zwyczajności utajonych sensów. Owo olśnienie stało się początkiem całej serii obrazów podwórek ze stygmatami świata, który przeminął.
„W tak zwanych zamierzchłych czasach była to pracownia związkowa. Na początku była to pracownia rzeźbiarska, a że to ruina była kompletna, to nie chciało się tym rzeźbiarzom tu siedzieć. Dramatyczna sytuacja, pamiętam ją jeszcze. A potem ojciec mój się tu wprowadził, Tadeusz Eysymont, jako członek związku i tu siedział. Po jego śmierci ja to przejąłem, mimo że chcieli ten budynek zlikwidować. Ale miałem takiego farta, coś nade mną czuwało i zrobiłem remont za pieniądze z miasta. Tu się działy różne ciekawe rzeczy, w sensie artystycznym. Spotykali się artyści i wymieniali poglądami. Stefana Gierowskiego i Władysława Hasiora to widziałem osobiście! „.
„To są zdjęcia, które zrobiłem z kolegą, gdy miałem 18 lat. Robiliśmy je Zenitem, o tej samej porze. Widać to zresztą — te same cienie, to samo światło, ostre, południe. I takie podwórka były właśnie; podwórka lat siedemdziesiątych”.
„Zainteresowałem się miastem mojego urodzenia, tymi podwórkami, bo musiałem stworzyć sobie jakąś tożsamość. Ja myślę, że pokolenie, do którego Wy należycie nie ma z tym problemu, z tożsamościami, ponieważ można tworzyć wszędzie i być wszędzie. A to, że się tutaj znaleźliśmy, ja, moja rodzina, to była kwestia polityczna i sprawa tożsamości była dość skomplikowana. Musiałem stworzyć sobie jakiś obraz tej rzeczywistości, w której jestem. Podwórka były bardzo interesujące. Szczecin był inny od wszystkich miast, był za duży. Byłem w Elblągu, Poznaniu, Gdańsku, tam wszystko było inne, inne ulice, a Szczecin był rozległy, wszystko z innej skali. Potem zafascynowała mnie ta całkowita szarość podwórek, dużo było takich wilczych podwórek, jak to, na którym mam pracownię. Podwórka były olbrzymie i malutkie, wszystkie okolone tymi dramatycznie szarymi elewacjami, mimo że od frontu były interesujące. Patrzyłem na kolorystykę — elewacje kamienic były dopasowane do warunków atmosferycznych Szczecina. Teraz tak nie ma, teraz jest jakaś pastelizacja ogólna, która wyjątkowo mi się nie podoba. Te kolory… to nie są kolory! To wyjęta paleta do makijażu, pomadka dla kobiet, taką mamy kolorystykę. A wtedy te elewacje były dopasowane do warunków atmosferycznych: brało się pod uwagę ciągłe deszcze, długą jesień, zimne niebo bliższe północy. Ja to się dziwie tym naszym architektom i starym i młodym, że nie potrafią tego zauważyć. A wystarczy pojechać do Kopenhagi, do Oslo — tam wszystko to jest, a Szczecin się od Kopenhagi geograficznie praktycznie nie różni, bo jeżeli tam pada to u nas prawdopodobnie też, Zresztą wiem to, bo mam chrzestnego w Kopenhadze i mamy tę samą pogodę. I kiedyś przed laty zrobiłem z takim kolegą zdjęcia tych podwórek, ale od strony 3 piętra i z dachu. Kiedyś dachy to były pokryte papą, smołą. Myśmy to obcykali w ciągu 2 godzin, żeby było podobne światło i te zdjęcia po latach odnalazłem i zacząłem malować podwórka. A potem dołożyłem ceglaną architekturę, tak charakterystyczną dla Pomorza Zachodniego. Teraz nadal szukam tych podwórek, ale ich jest coraz mniej”.
„Nie lubię, jak obraz zbliża się ku końcowi. Malowanie mi wtedy najwięcej czasu zajmuje. Bo tu jest skończone, ale znowu tutaj trzeba dorobić i nie wiadomo co wyjdzie, to jest niewiarygodnie żmudny proces. Najlepszy jest początek i środek, kiedy towarzyszy mi niewiedza i entuzjazm. A potem emocje gasną, gasną, gasną…”.
„Dlaczego zostałem malarzem? Przebywałem w takim towarzystwie: mojego ojca, kolegów mojego ojca, mieliśmy malarzy w rodzinie. Ale sam z siebie zacząłem malować pod koniec liceum. Ojciec mnie nie namawiał, wręcz przeciwnie! Życie malarza było w tych czasach beznadziejne, piszczała bieda, a dla abstrakcyjnego malarza bieda była podwójna”.
„Kiedyś byłem zafascynowany kolorami baroku. Wynikało to z fascynacji artystami: Rembrandtem, Caravaggiem. Teraz lubię kolory cieliste. Wybrałem je, kiedy szukałem własnej drogi. Ale nie mam ulubionych kolorów. Wiem, które kolory się ciężko zestawia. Czerwienie. Tak można poznać kompetencje mistrza. Takim mistrzem był właśnie Caravaggio. On to czerwienie umiał zestawić…”.
„Taka pechowa sprawa, że nie mamy dziś słońca. Bo cały sens to jest to słońce, które tu wpada, przez te okna”.
„Ulubione miejsce w Szczecinie? Nie mam takich miejsc. Może parki? Pamiętam, że moja dzielnica wydawała mi się piękna, Niebuszewo. A przecież dla wielu jest beznadziejna. Mówią, że beznadziejni ludzie tam mieszkają”.
„Z abstrakcjami to jest tak, że można kontrolować przypadek, coś zauważyć. Przy podwórkach trzeba się unieść, w abstrakcji niekoniecznie. Malowanie podwórek wymaga innego skupienia”.
„Ten obraz to prawie dwa lata robiłem. Oczywiście z przerwami”.
„Jak taką mozaikę się robi? Trzeba mieć koleżankę ceramiczkę (śmiech). Wypala się takie kafle, potem się je łamie cążkami, młotkiem, obojętnie, a potem obrabia. Co ona przedstawia? To abstrakcja. Ona już jest przyklejona i niedługo pójdzie na ścianę. Przykleję ją klejem do glazury. Technicznie to nie jest skomplikowane, ale efekt jest”.
„Na tę mozaikę namówiłem Panią prezes z TBS. Powiedziałem Pani Grażynie, że sam taką mozaikę zrobię, jeśli ona pokryje koszty materiałów. No i pokryła oczywiście, a więc robię. Chociaż miałem zamiar to robić na dużych powierzchniach — zorganizować zespół absolwentów uczelni, aby oni to zrobili. Przyuczyłbym, to żaden problem”.
„Mój dzień pracy? Jakby to powiedzieć… jest szary jak to podwórko (śmiech). Po prostu przychodzę do roboty, do pracowni. Wszystko jest zwyczajne, ponieważ przychodzę i maluję obraz. Oczywiście planuję co mam namalować. Kiedyś to nawet rozpisywałem wieczorem plan dnia, ale potem już zaniechałem ze względu na rutynę tych działań: idziesz do pracowni — siadasz — malujesz albo nie malujesz, różnie. Wyjątkiem tej szarej pracy, zwykłej, to moment, gdy wchodzę do pracowni, zamykam drzwi i żyję w innym świecie. Po prostu inny świat. I tak mogę sobie siedzieć i rozmyślać w tym pudełku. W moim pudełku czas inaczej płynie. Czy wolniej? Różnie. Nawet zastanawiałem się nad tym upływem czasu… A potem wychodzę i idę do domu”.
„W tej pracowni Sławomir Lewiński robił pomnik Adama Mickiewicza, który na Pobożniaka teraz stoi, obok dwójki. A potem ojciec robił tutaj mozaikę, która była na Danie. Ja zająłem się renowacją: mozaiki się nie dało, ale formy rzeźbiarskie już tak. Czemu to zostało zdjęte? Inne realia. Mam jednak nadzieję, że uda się nam wrócić do mozaik tego typu”.